|
|
|
|
Wszyscy "skończyli" z Lazarem - czy Papoose Lake również należy opisać jako nieciekawe? | |
. | |
|
|
Ze względu na położenie jak i odległość od
najbliższego punktu, z którego można je dojrzeć, Papoose Lake nie przyciągało
niczyjej uwagi. Pod koniec XIX w. grupa emigrantów (ok.100 kobiet, mężczyzn i dzieci)
zmierzała w kierunku zachodnim, aby dotrzeć w końcu do wymarzonej krainy, która nigdy
nie miała być przez nich osiągnięta. Przemierzając drogę z miejsca oddalonego ponad
3000km, porośniętych kukurydzą, zielonych pól, wkraczali na obszar najbardziej suchy i
niegościnny na półkuli zachodniej, przez Indian ze strachem nazywany
"Tomesha". Geografia terenu zmusiła ich do skierowania się właśnie tu, w
rejon Papoose. Po krótkim postoju zebrali swój dobytek i ruszyli na południe w stronę
miejsca, które dzisiaj nosi nazwę Nye Canyon. Jeden z nich wyrył datę -12 grudnia
1849- oraz kierunek marszruty. To właśnie ta grupa ludzi i ich cel przyczyniły się do
nazwania jednego z najbardziej niegościnnych miejsc na Ziemi - Death Valley. Stali się
niemym świadkiem lat, które mijały i wydarzeń, jakie przyczyniły się do utrwalenia
"sławy" miejsca spalonego słońcem za dnia i dziwną poświatą w
bezksiężycowe noce.
Papoose Lake ma wydłużony kształt podobny do greckiej litery
lambda z dłuższą osią na kierunku pn. zach. - pd. wsch. Od wschodu przylega do
wzniesień Papoose Range i leży na terenie Emigrant
Valley. Zobaczyć je można z niewielu punktów (dostępnych na terenie publicznym).
Jednym z nich jest Mount Stirling (22km na pd. od Mercury). Ze szczytu góry zobaczymy
Papoose wyłącznie za pomocą wyjątkowo mocnej lornetki (odległość - ok. 72 km),
naturalnie o szczegółach mowy być nie może. Innym punktem obserwacyjnym, położonym
prawie 86km na pn. - zach. od Papoose jest Reveille Peak. Pozostają właściwie
wyłącznie zdjęcia satelitarne (niestety tylko do 2000r. - SpaceImage zablokowało
dostęp do niektórych zdjęć po atakach 11.09 2001). Na tych, którymi dysponujemy nie
widać żadnej aktywności, dobrych dróg dojazdowych, czy jakiegokolwiek innego znaku
czyjejś obecności w tym rejonie (przy powiększeniu zdjęć sat. o ok. 1600 %). Na
zdjęciu widać w oddali wyschnięte dno jeziora Papoose, natomiast teren z hangarami
Lazara leży na drugim (dalszym) brzegu jeziora w miejscu, gdzie objaśniająca, czarna
kreska przecina biel jeziora.
Nikt przed 1989 nie mówił
nic na temat tego miejsca. Istniało sobie w ciszy map i zdjęć
satelitarnych. Z pewnością, nie jest to jakakolwiek sugestia przekreślająca
definitywnie istnienie silnie zakamuflowanego miejsca. Tylko, że w wypowiedziach Lazara
napotykamy na informację, jakoby do tajnego programu w Papoose dopuszczeni byli
niektórzy naukowcy z Rosji. Skoro tak, to przed kim należało ukryć tak dobrze tę
bazę? Zwolennicy teorii spisku powiedzą tak: "ukryć? - przed społeczeństwem,
które nie powinno wiedzieć o istnieniu jakiegokolwiek tajnego paktu, ponieważ
ujawnienie tego faktu mogłoby mieć fatalny wpływ na stosunki społeczne nie tylko w
Ameryce, ale i na całym świecie.". Wykonanie podziemnej bazy - jakkolwiek brzmieć
to może trywialnie, nie stanowi większego problemu, natomiast wszelka działalność w
tym rejonie musiałaby zostać zauważona, nawet na zdjęciach przy rozdzielczości 1m.
Oprócz tego oczywistym wydaje się być fakt istnienia całej infrastruktury
wentylacyjnej, klimatyzacyjnej, która z pewnością jest zauważalna na zdjęciach,
zwłaszcza tych w podczerwieni. Tymczasem na zdjęciach wykonanych w ciągu ostatnich 30
lat nie widać żadnych różnic. Z drugiej jednak strony, tak to miałoby wyglądać -
zupełnie puste, zwykłe wyschnięte jezioro, których na terenie NTS jest całkiem sporo.
Brak jakiejkolwiek ochrony. Południowa część obszaru jeziora leży na terenie National
Desert Wildlife Range - czyli (potencjalnie) jest w zasięgu ludzi z ochrony środowiska.
Tak to miałoby wyglądać i tak wygląda. Wypowiedzi Lazara zostały zweryfikowane
negatywnie - i jego jako fizyka, i jako pracownika tajnej bazy. Krok po kroku udowadniano
mu mówienie nieprawdy (delikatnie mówiąc). Wielka zasługa tu Tom'a Mahood'a, który
metodycznie zabrał się za "Wielkiego Boba". I chociaż Bob - "real
bullshitter" - osobom "w temacie" już nie zaimponuje historią
tysiąclecia (jak ją początkowo okrzyknięto w mediach), to jednak wzbudza pewną
sympatię (przynajmniej u mnie). W końcu zwrócił uwagę na "śpiącą
królewnę" południowo-zachodniej Nevady. Może nazwa Prince Bob będzie bardziej
liryczna. Skoro mowa o Lazarze, od pewnego czasu stało się prawie "w dobrym
tonie" zwrócenie uwagi, że to osoba zupełnie nie warta jakiejkolwiek uwagi itp.
Przeważnie czynili to ci, którzy radośnie śpiewali w chórze na cześć jego
doniesień. Tak czy inaczej, to jemu zawdzięczamy, iż po 34 latach milczenia baza
"zaczęła mówić". Jakoś utrwaliło się przekonanie, że jeśli Lazar mówi
prawdę, to istnieje tajna baza S-4, jeśli nie, to znaczy, że w rejonie Papoose niczego
godnego uwagi nie ma. Dziwnym wydaje się fakt, że dopiero po jego "ujawnieniu
się", znalazło się kilka wypowiedzi pracowników Area 51, którzy w taki, czy inny
sposób potwierdzali istnienie "czegoś" w rejonie Papoose. Dlaczego nie
wcześniej? Tylko Lazar miał aż tyle do powiedzenia? Wśród interesujących wypowiedzi
znaleźć można te o połyskujących szarych dyskach, poszczególnych strefach-poziomach
S-4, zakazie poruszania się w tym rejonie nawet dla osób z wysokim kodem dostępu w
Groom Lake. To informacje pochodzące z tzw. pierwszej ręki. Z drugiej strony wyobraźmy
sobie grupę aktywistów Greenpeace'u, którzy zaplanowali wyprawę do serca Nevada Test
Site i na miejscu mieli zamiar urządzić piknik. Ich wycieczka rozpoczęła się tuż
obok wjazdu do NTS przy Mercury. Dalej szli sobie raźno w kierunku pn., pn.-zach..
Skręciwszy bardziej w kierunku zachodnim przeszli przez część jeziora Papoose nie
napotykając jakiejkolwiek ochrony, czy śladu tajnej bazy, która musiała być widoczna
z tak niewielkiej odległości. Wiele informacji wyklucza się wzajemnie i to było
motorem napędowym całej historii, która trwała sobie w najlepsze przez wiele lat. Ale czy naprawdę Papoose nie kryje w sobie tajemnic? Popatrzmy na mapę. Teren otoczony przez góry, bardzo słabo widoczny z dostępnych dla cywilów miejsc, osłonięty ścisłą ochroną od strony Area 51. Czy to niczego nie mówi? Jeśli cokolwiek będzie chciało wzlecieć nagle i cicho w górę, można być prawie pewnym, że ktoś to dojrzy przez teleskop czy lornetkę z góry Tikaboo. Tak się przecież dzisiaj dzieje. Ale jeśli to "coś" przetransportujemy w rejon wschodniego Papoose? Możliwości jest przecież wiele - i nie trzeba budować ściśle tajnej bazy. Po testach sprzęt wraca na swoje miejsce, a jezioro Papoose dalej jest tylko pustym miejscem, które w dodatku przestaje być tak atrakcyjne dla ciekawskich cywilów, którym ciągle trzeba posyłać helikoptery z ochrony bazy (zanim wojskowi znowu nie przekonają prezydenta o włączenia rejonu Tikaboo do bazy). Można wierzyć w UFO lub nie, ale nie da się zaprzeczyć obserwacjom dyskoidalnych kształtów obiektów latających w pobliżu Area 51. A te w znakomitej większości albo rozpoczynały albo kończyły swój lot w rejonie "za wzgórzami Papoose Range". Oczywiście, można powiedzieć, że część obserwatorów, ze względu na panujące ciemności i brak punktów orientacyjnych, mogła pomylić rejon Papoose z leżącym kilkadziesiąt kilometrów dalej obszarem wokół Dead Horse Flat - Area 19. I tego wykluczyć nie można. Zatem - Papoose Lake - miejsce testów, a nie jak do tej pory, tajna baza? W artykule T. Mahood'a "Promienie cząstkowe i marzenia dyskowe" (Particle Beams And Saucer Dreams) odnaleźć można ciekawą informację od osoby, która pracowała w Area 51: "(.)nie było żadnych latających spodków w Groom Lake, ale były urządzenia do tworzenia promieni cząstkowych". I to właśnie wtedy (1990-1991) widywano nad Area 51 i Papoose Lake dziwnie połyskujące kule, wyraźnie widoczne z dużej nawet odległości. To one przyczyniły się do turystycznego boomu wokół naszej ulubionej bazy. Słyszałem już i taką wypowiedź: "(.) Lazar ujawnił się 1989 - i minął rok, jak chłopaki z bazy zaczęli puszczać zajączki na niebie dla spragnionych widoku UFO ludzi.". W każdej historii jest trochę dramatyzmu, trochę "zabarwień" dla podniesienia smaku całej opowieści. Tak też zapewne było w przypadku niektórych doniesień o "zjawach z jeziora Papoose". Zjawy z jeziora Papoose Pojawiały się i takie, które traktowały ten obszar mimochodem - "tak przy okazji". Takim przykładem jest zapewne relacja Jerry'ego Freemana z wyprawy przez Nevada Test Site w poszukiwaniu śladów zaginionych imigrantów, którzy w 1849 wyryli w skałach inskrypcje świadczące o ich obecności, drodze i nieszczęściu, jakie ich dotknęło. Relację opublikował Las Vegas Sun. Niestety Jerry zmarł kilka lat temu i jego książka na ten temat (ze zdjęciami) może się nie ukazać. Co Jerry Freeman ma wspólnego z Papoose? Ano, był on jedynym cywilem, któremu udało się niepostrzeżenie podejść bardzo blisko do rejonu jeziora Papoose. Miało to miejsce 26 kwietnia 1997. Po karkołomnej wspinaczce przez część wzgórz NTS, rankiem mógł z odległości kilku kilometrów przyjrzeć się temu miejscu. Za dnia ograniczał swoją aktywność do minimum, żeby nie zdradzać swojego położenia, po zapadnięciu zmroku zaczynał swoją podróż. Otóż z relacji tej wynika, iż przez czas ponad 1 godziny obserwował światła w rejonie wschodniego Papoose (od strony gór), które czasem przygasały, czasem świeciły niezmiennie. Nie były to tajemnicze światła na niebie, ale coś, co było oświetlone na ziemi - u podnóży gór. Freeman nie jest znawcą tematyki "Area 51" i w rozmowie z G. Campbell'em mówił o jakimś pojeździe (chodzi o samochód, ochrony bazy, który wałęsał się po pn. wsch. stronie jeziora), a także o światłach stacjonarnych nie poruszających się w ogóle. Freeman nie miał zielonego pojęcia, gdzie mogła być położona baza Lazara (... ah. Why won't Lazar stay dead!? - słowa Campbell'a), ale tak się składa, że umiejscowił te światła dokładnie w miejscu domniemanych hangarów (wyobrażam sobie minę Campbella, który już chyba zamknął definitywnie sprawę istnienia czegokolwiek w Papoose). Światło to przygasało, a czasem jaśniało, co mogło wyglądać jak podnoszenie i zamykanie drzwi od hangaru. Ciekawe. W końcu kilka kilometrów dla dobrej lornetki to nie jest wielki problem, prawda? (por. http://www.ufomind.com/area51/list/1997/jul/a21-002.shtml wiersz 18). Freeman nie siedział tam dłużej, bo "(...)nie byłem tutaj dla dokumentowania UFO, ani też by zgłębiać tajemnice obronności kraju". Baza, czy miejsce testów, a może... Zastanawiające, co mogło być oświetlone w nocy na terenie, na którym nie ma absolutnie nic. Teoretycznie jest możliwe, że któryś z oficerów z Groom Lake wraz z przyjaciółką z pracy mile spędzał czas "po drugiej stronie Area 51". Naturalnie, kilka innych temu podobnych wyjaśnień też może być brane pod uwagę, ale w rzeczywistości brak jest solidnych podstaw do twierdzeń, że tam istnieje jakaś baza. Zwróćmy jeszcze uwagę na jeden (może nieistotny) szczegół: niektórzy twierdzili, że w Papoose ma miejsce jakiś projekt. Nie mówiono o bazie, czy podziemnym laboratorium, ale o projekcie, który jest tam realizowany. Czy wyklucza to teorię o czasowym wykorzystywaniu wschodniego Papoose do testowania tajnych urządzeń (celowo nie używam słowa samolot)? Innym przykładem są obserwacje Mark'a Farmer'a ze szczytu Tikaboo. Naturalnie, jezioro Papoose, a zwłaszcza najbardziej nas interesująca część wschodnia, nie jest absolutnie widoczna z tej góry. Jedyne co można z niej zobaczyć, to ewentualnie zachodni fragment jeziora. Ale nie w tym rzecz. Otóż Mark niejednokrotnie zwracał uwagę na dziwną, bardzo słabą lecz zauważalną, poświatę nad Papoose Range - zwłaszcza w jego południowej części. Trudno tu mówić o jakiejś regularnej aktywności, bo też trudno zamieszkać na szczycie Tikaboo i potwierdzić cykliczność testów, ale jest najprawdopodobniej jakaś ciekawa zależność pomiędzy obserwacjami M. Farmer'a oraz teorią Tom'a Mahood'a o promieniowaniu cząstkowym, zwłaszcza jego efektownym kulminacjom nad Area 51 i Papoose. Zabrzmiało to wszystko jak requiem dla sprawy S-4 w Papoose i tak chyba pozostanie. Spodobał mi się pomysł z istnieniem super-tajnej, zakamuflowanej, podziemnej bazy. Problem wyłonił się sam i właściwie przesłonił sens jej istnienia. Zbyt wiele pytań, na które trudno znaleźć satysfakcjonujące odpowiedzi. Za dużo twierdzeń, które nie zawsze są w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem. Wreszcie, najtrudniej jest uwierzyć w najprostsze i najbardziej oczywiste rozwiązania. Zagorzali obrońcy idei S-4 i tak zostaną przy swoim. Chociaż ich wizja wydaje się ciekawsza, to implikacje takiego stanu rzeczy wcale nie muszą napawać optymizmem. Pamiętam słowa wstępu do jednego z artykułów T. Mahood'a: "(...)poza tym obszarem były już tylko smoki...". Może któryś z nich się jeszcze zbudzi... zdj. języka przy wschodniej części jeziora
(1968) |
|
. | |
Dreamland Online Copyright 2002 |
|