Promienie cząstkowe i marzenia dyskowe
Tom Mahood
Particle Beams and Saucer Dreams
/Is there "Substance" to lights in the sky over Area 51?/



 

    Trochę to dziwaczne rozmawiać o rzeczach, które ludzie widzieli w pobliżu swojej ulubionej bazy Area 51. Możliwe, iż to co widzieli nie jest tym czym by się wydawało być - latającymi dyskami obcych (chociaż brzmi to ciekawie). Wokół Groom Lake często widywano różnego rodzaju światła na niebie, bardzo szybko poruszające się obiekty świetlne, przypominające różnego rodzaju flary, rozbłyskujące na nocnym niebie wielobarwnymi zygzakami. Innym razem były to jakby kule świetlne, które nagle zatrzymywały się i trwały tak kilka minut w absolutnym bezruchu, by potem nagle przyspieszyć do nieprawdopodobnych prędkości i zniknąć z horyzontem. Takie i inne obrazki widziało bardzo wiele osób, dla których Groom Lake stało się siedliskiem nie tylko najbardziej zaawansowanej technologii, ale także obszarem testowania technologii pozaziemskiego pochodzenia. Naturalnie, cześć z tych obserwacji dotyczyć mogła UAV - bezzałogowych pojazdów, które potrafią manewrować w sposób zadziwiająco sprawny, część dotyczyć może "obserwacji" lotów Janet - samolotów z Las Vegas, które wahadłowo przylatują i odlatują z Groom Lake, a na nocnym niebie ich wolno zbliżające się światłą wyglądają jak UFO. Jednak zawsze zostaje pewien margines (wcale duży) obserwacji, których nie można zaliczyć do grona jednego z powyższych przypadków. Są to dziwnie połyskujące obiekty w kształcie dysku, czasem zmieniające barwę i odcienie, wiszące nad górami nieruchomo, bądź wykonujące niezrozumiałe ewolucje na niebie - zawsze nocą (za dnia sporo wokół facetów z lornetkami, aparatami i kamerami TV) 

Prawdopodobnie do jednej z najlepiej znanych "obserwacji" tego typu należy zaliczyć taśmę video z nagranym materiałem, który był znany jako "taśma Lazara". 29 marca 1989 wielki Bob i jego nieustraszona banda tropicieli latających dysków wyprawiła się w okolice Doliny Tikaboo. Zabrali ze sobą kamerę video i wykonali kilka ujęć z jakimś światłem w roli głównej pośród odgłosów zachwytu obecnych przy obserwacji.

Analiza obrazu jest trudna ze względu na brak punktu odniesienia. Równie dobrze źródło światła mogło być stabilne, a ruchy ręki trzymającej kamerę mogły spowodować przemieszczanie się źródła światła. Mogły, ale nie powiedziane, że tak było albo nie. Tak czy owak, na ekranie widać połyskujący obiekt świetlny, który przemieszcza się w różnych kierunkach.

Inne, tym razem raczej godne zainteresowania, zjawisko było udziałem Mark'a Farmer'a. Jego spostrzeżenia zostały ujęte w książce Davida Darlingtona pt. "Area 51 - The Dreamland Cronicles" na stronie 237:

"Widziałem dwa z nich w oddali" - tłumaczy Mark. "Jedno było światełkiem, które obracało się i wykonywało pełne werwy ruchy na niebie lecz wkrótce szybko się oddaliło, drugie było wznoszącą się połyskującą różnymi kolorami kulą, unoszącą się gdzieś ponad górami na południe od Groom Lake. Kula światła nagle unosiła się wykonując nagłe ruchy w dół i w górę połyskując metalicznie przy czym każda zmiana kierunku była jakby poprzedzona lekkim rozmyciem obrazu, w momencie gdy zatrzymywała się obraz zaczynał być stabilny. Miałem ze sobą 1200mm teleskop Celestron. Obserwacja trwała godzinę i czterdzieści pięć minut. Obiekt nie był idealnie kulisty, lecz widać było pewne spłaszczenie u góry i na dole. Przez cały czas otaczało go jakby pole, stanowiące delikatnie połyskującą otoczkę. Spłaszczona kula na górze miała karmazynowo-czerwoną barwę, na dole zielono-błękitną, a w środku - złocistą. Nie mam pojęcia co to było."

Spotkałem Mark'a w kilka dni po jego obserwacji i stało się dla mnie jasne, że ta rzecz wywarła na nim duże wrażenie. Później, gdy poznałem go bardziej, zdałem sobie sprawę z jego obszernej wiedzy na temat wszystkiego co lata (zrobionego za "czarne i białe" pieniądze). Dzisiaj uważam go za prawdziwego eksperta w dziedzinie awiacji i jeśli Mark twierdzi, że czegoś nie zna - to jest dla mnie znak, iż należy się temu bliżej przyjrzeć.

Jest jeszcze cała masa innych obserwacji, ale ze względu na brak dokumentacji (zdjęć, video), a także osób, które je wykonały, trudno jest je rozsądnie ocenić. Jedynym faktem jest to, że wystąpiły. Tak, "wystąpiły" - celowo użyłem czasu przeszłego, ponieważ obecnie zjawiska tego typu nie są już spotykane. Świecące kule zniknęły. Niektórzy twierdzą, że latające spodki zostały przeniesione w inne miejsca, np. do Nowego Meksyku. I, oczywiście, jest to jakieś wytłumaczenie - jeśli tylko mówimy o latających dyskach. Jeśli kupisz taką wersję, że w pobliżu Groom Lake , lub innej tajnej bazy latają dyski niewiadomego pochodzenia, to może być to bardzo fascynujące. Ale przyglądając się temu zjawisku z zupełnie innej strony można sobie zadać pytanie: jeśli to nie latające spodki - to co to może u diabła być? Coś, co wznosi się szybko i bezszelestnie, połyskuje różnymi kolorami, zmienia nawet kształt, z obiektu świecącego słabą poświatą staje się nagle tak jasny, że sprawia wrażenie jakby miał za chwilę eksplodować, po czym nagle zmienia swoje położenie na niebie. Jest jakieś inne wytłumaczenie niż latające dyski?

Otóż wprowadzeniem najbardziej "na miejscu" do wyjaśnienia tego zjawiska może być sparafrazowane zdanie z filmu "Absolwent":

  • Mam ci do powiedzenia dwa słowa, Benjaminie. Promienie cząstkowe.
  • Cooooo? O co tu idzie?
  • Eeee. Spróbuję ci to jakoś wytłumaczyć.

Na początek kilka słów na temat promieni cząstkowych. Mówiąc cząstkowe mam na myśli cząstki, które budują atom. Protony i elektrony (które mają ładunki elektryczne) i neutrony (które ładunku nie mają). Jeśli uderzysz w jakiś cel cząstkami naładowanymi (dod. lub uj.), nie muszą się one zachować w sposób jaki byś intuicyjnie przyjął za pewnik. Kiedy strzelasz kulą w ścianę, zachowuje się ona zgodnie z powszechnie znanymi zasadami fizyki: traci swoją energię od momentu uzyskania największej prędkości, aż do chwili wbicia się w ścianę. W przypadku sił subatomowych sprawy nie wyglądają już tak prosto.

Atomy są wypełnione pustymi przestrzeniami o różnych ładunkach pochodzących od protonów i elektronów. Jeżeli cząstka z ładunkiem zostanie skierowana w atom, nie uderza w niego ot tak, zwyczajnie. W konkretnej odległości cząstka zaczyna wchodzić w interakcje z polami odpowiednio naładowanych cząstek atomu i zaczyna się albo przyciąganie albo odpychanie. Wiele zależy od energii jaką posiada cząstka, którą bombardujemy dany atom. Jeśli jest wielka może dojść do sytuacji kiedy oddziaływania te są zbyt małe i cząstka po prostu przeleci w pobliżu lub nawet przez atom bez specjalnej interakcji, naturalnie straci w ten sposób część ze swojej energii i to wszystko. W sytuacji, gdy prędkość (energia) cząstki spadnie poniżej pewnej granicy nastąpić może przekazanie energii do atomu, co spowoduje perturbacje związane z oddziaływaniami wewnątrzatomowymi (np. tworzenie fałd energetycznych; uzyskanie wyższej energii przez elektron spowoduje przemieszczenie się go na inny orbital). Zadziwiające jest jednak to, że jeśli dostarczymy cząstce, którą bombardujemy atom, wystarczająco dużo energii, przeleci ona przez "początek" sił oddziaływujących atomu z relatywnie niskim efektem oddziaływań, a uwolnienie znacznej ilości energii nastąpi dopiero na końcu sił oddziaływujących.

Reguły te wykorzystywane są w medycynie, szczególnie tam gdzie zwykłe czynności chirurgiczne są zbyt ryzykowne np. przy operacjach guzów mózgu. Wiązka promieniowania neutronowego jest odpowiednio skupiana i kierowana w sam środek ogniska chorobowego. Promieniowanie przechodzi przez kości, tkanki, nie uszkadzając ich substancji, natomiast maksymalne skupienie następuje tam, gdzie powinno nastąpić, czyli zaledwie na kilku milimetrach kwadratowych powierzchni guza czy tkanki chorobowo zmienionej.

Tego typu reakcje zachodzą jedynie w przypadku cząstek z ładunkiem. Neutrony nie posiadają ładunku, więc nie są w stanie wchodzić w tego typu interakcje. Ale co takiego ładuje cząstki? Najwyraźniej protony. Elektrony należy chyba zwolnić od tej odpowiedzialności, zważywszy na ich niewielką masę (ok. dwa tysiące razy mniejsze od protonów) nie są w stanie tak intensywnie penetrować przestrzeni. Atomy deuteru, trytu, helu mogą być pominięte, ponieważ są zbyt ciężkie dla zdalnych operacji w atmosferze. Sytuacja taka wskazuje zatem na protony i antyprotony. Także generator antyprotonowy "cudownych" cząstek typu Element 115 (którego chyba nie ma) może być wyłączony z naszych rozważań ze względu na rozmiar energii, jaka musiałaby być dostarczona. Tak więc zostają jedynie protony, czyli promienie protonowe.

Rzecz ujmując naukowo, zatrzymanie siły oddziaływania promieni cząstkowych przedstawione jako utrata energii w funkcji odległości obliczane może być za pomocą formuły Bethe. W rezultacie działania tej formuły - jeśli ma miejsce częściowa utrata energii w stosunku do przebytej drogi (którą przedstawia tzw. krzywa Bragga), to krzywa ta staje się płaska w miarę jak postępuje utrata energii naładowanej cząstki na samym końcu jej "podróży".

Dla szaleńców przedstawiam poniżej formułę Bethego. Cytuję ją za "CRC Handbook of Radiation Measurement and Protection". Proszę zwrócić uwagę, że -dE/dx, oznacza utratę energii w funkcji przebytej drogi, jaką cząstka ma do przebycia.

Wynika z tego, że promień protonów z poziomem energii równym 500-600 milionów elektronowoltów (MeV), może przebyć ponad 1,5 km na wysokości Groom Lake przed jego wyczerpaniem się. Taka ilość MeV wygląda na coś olbrzymiego, tymczasem w świecie akceleratorów cząstek takie wielkości uważane są za skromne, no, może średniej wielkości. Jest wiele synchrotronów będących w stanie w sposób ciągły wytwarzać co najmniej 500 MeV, natomiast w naszym przypadku stałe utrzymywanie tego poziomu nie jest konieczne. Wystarczą krótkie impulsy wielokrotnie powtarzane w ciągu sekundy. Największe akceleratory badawcze są w stanie wytworzyć setki miliardów eV.

Tak więc pracuje to mniej więcej na zasadzie, którą próbowałem przedstawić. Kiedy urządzenie generujące promień protonów o właściwych parametrach, wzmocni je uprzednio w specjalnie do tego skonstruowanych wzmacniaczach magnetycznych, to przebiegną one pierwszych kilka tysięcy metrów bez specjalnych efektów w atmosferze. Jeżeli poziom energii będzie odpowiednio dobrany, sam promień protonowy może być nawet w ogóle niewidoczny. Lecz kiedy tracąc energię przekroczy wartość krytyczną , może "zrzucić", pozbyć się pozostałej ilości na bardzo niewielkim odcinku drogi, jonizując atomy tlenu i azotu w atmosferze, powodując pięknie połyskującą kulę plazmy.

Poniżej przedstawiłem wykres obrazujący utratę energii dla promieni protonowych o energii 500 MeV, które, hipotetycznie, operują na wysokości Groom Lake. Wielokrotnie obliczałem formułę Bethego, aby upewnić się co do prawdziwości wyniku i ukazać ilość utraconej energii na każdy centymetr drogi przebytej przez promień. Proszę zauważyć wysoki "pik" na końcu wysokości 1200 m. Na początku swojej drogi promień traci ok. 3 keV na centymetr drogi, a na końcu oddaje ok. 100 keV na każdy centymetr! 100.000 Volt w małej objętości to cholernie dużo energii. Ty też byś świecił.

Gdy wykona się źródło emitujące promień w postaci kolistej szczeliny, sam promień może przybrać kształt kuli. Zważywszy na rozkład energii można wtedy zauważyć zmiany w intensywności świecenia, a także zmiany w kolorystyce i odcieniach barw (pamiętacie relację Mark'a Former'a - bardzo podobna do rozkładu spektrum barw). Z oddali coś takiego prezentuje się jak świecąca kula. Ponieważ promień można skierować w dowolnym kierunku, stąd wrażenie dziwnie poruszającego się obiektu, którego sposób przemieszczania się "przeczy zasadom fizyki".

Wszystko ładnie. Ale co z ruchami pionowymi: w górę i w dół? Otóż wystarczy przecież płynnie zmienić ilość energii promienia i jego "końcowy efekt" zacznie zmieniać swoje położenie wertykalnie. Poprzez zmiany ilości protonów w urządzeniu wytwarzającym promień, plazma zaczyna zmieniać intensywność świecenia, utrzymując przy tym tę samą wysokość (oddanie największej ilości energii nastąpi w tym samym miejscu, natomiast ulegnie zmianie jasność, intensywność świecenia, czyli oddziaływania na atomy azotu i tlenu).

Największym pytaniem jest: po co to wszystko?

Wbrew temu, co widać - sama kula i energia ją reprezentująca nie jest przeznaczona do niszczenia czegokolwiek. Nie jest to rodzaj "promieni śmierci". Zgoda, nie chciałbym być jednak w pobliżu czegoś takiego (całkiem silna emisja promieni X), lecz jeśli jakiś samolot, czy rakieta przeleciałaby przez tę kulę, najprawdopodobniej wszyscy w środku przeżyliby taką kąpiel. Dopiero naprawdę silne akceleratory mogłyby wytworzyć odpowiednią ilość energii, która przebiłaby się przez "aluminiowe ubranka". Ponadto, nie tego spodziewałbym się po zabawkach, które mają chłopaki w Groom Lake. Ich zainteresowania to raczej dziwne i jeszcze bardziej dziwne rzeczy latające (skrzydlate, czy też nie), a nie pseudo-śmiercionośne promienie. Coś takiego byłoby raczej w stylu poletek doświadczalnych w White Sands (tak na marginesie, rozmawiałem raz z kimś, kto rozbił swój obóz w "pobliżu" White Sands. Osoba ta była świadkiem wielu takich pokazów na niebie z udziałem połyskujących kul. Zjawisko to tak poruszyło gościa, że czym prędzej zebrał manatki i wyniósł się stamtąd).

Wiele bardzo podobnych obserwacji zanotowano w pobliżu Tejon Ranch, należącego do Northropa, kompleksu radarowego - trochę na zachód od Antelope Valley w południowej Kalifornii. Zaobserwowane świetliste kule nie wzlatywały na tak dużą wysokość, ani nie przesuwały się tak energicznie jak w Groom Lake - ale zawsze, świetlista kula to świetlista kula i koniec. Tylko co, do cholery, one w rejonie Tejon Ranch robiły?

Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie to: radar.

Urządzenie zbudowane na bazie opisywanego zjawiska mogłoby być znakomitym narzędziem do oszukiwania radaru. Zjonizowana plazma może dawać dobre odbicia fal radarowych, a co najważniejsze, może pokazywać radarom namierzającym zupełnie inny cel, niż nadlatujący samolot. Ponadto, jako dodatkowa zaleta - plazma jest w stanie być także doskonałym celem dla rakiet, które namierzają się na swój cel za pomocą promieni podczerwonych. Z odpowiednią techniką możliwe, że trwają już prace nad pomniejszeniem akceleratora do rozsądnych rozmiarów, które pozwoliłyby umieścić takie cacko w samolocie (choć wydaje się to niezłym cudem). Zapotrzebowanie na takie ilości energii byłoby takie samo, chociaż poczyniono przecież spore kroki w dziedzinie uzyskiwania dużych energii drogą chemiczną (lasery).

Może zwróciłeś uwagę, że bardzo ważnym programem w Groom Lake są różnego rodzaju misje związane z radarem. Jednym z ich "najsłabiej" ukrywanym sekretem jest to, że baza jest otoczona przez różnego rodzaju radary, niejednokrotnie produkowane przez nieznośne rządy innych krajów, które to cacka zostały "przechwycone" i elegancko usadowione wokół bazy i w samym Groom Lake. Jakże lepiej można sobie wyobrazić ćwiczenia we wprowadzaniu w błąd obcych radarów niż na własnym terenie? Jako prototypy są duże i nieporęczne. Ponadto, zauważ, że lata 80-te były erą "Gwiezdnych wojen" i broni opartej na promieniach cząstek elementarnych. Zatem czas też by się zgadzał.

Czas, kiedy dokonywano obserwacji (zawsze noc) też jest do wytłumaczenia. W dzień wszelkie operacje na niebie widać z daleka, a w przypadku zdjęć zawsze mamy jakieś punkty odniesienia. Widok plazmy na czystym słonecznym niebie wzbudzałby bardzo wiele kontrowersyjnych pytań. No i ta widoczność. W nocy w bazie przebywa tylko niewielka ilość personelu (większość to pracownicy wojskowi). Tak samo sprawy mają się w przypadku ruchu powietrznego (zawsze dbają o to, by na niebie w czasie "pokazu" nic nie latało w promieniu wielu kilometrów).

Obserwacje w Tejon Ranch? No a gdzie lepiej by testować "szczytujące jajca plazmy"? Mniej ruchome, niżej unoszące się, wskazują raczej na kolejną wersję - tym razem zasilaną mniejszą ilością energii z urządzeń stacjonarnych. Miejsce, rodzaje urządzeń - wszystko to wskazuje raczej na program badawczy korporacji Northrop.

Jedna z możliwości: tajemnica latających spodków nad Groom Lake.

Cała ta historia owiana mgłą niedomówień, obserwacji, kiepskich zdjęć, doniesień o zaobserwowanych latających dyskach może się okazać niczym innym jak zręcznym fortelem. Możliwe, że chłopaki z Sił Powietrznych pozwolili żyć tajemniczym teoriom ich własnym życiem; każdy przecież coś dorzucał do wyjaśnień.

Na końcu: Lazar.

Nad czym to Bob pracował w Los Alamos (jako technik!) jak nie nad akceleratorem cząstek?! Weź no pod uwagę ten scenariusz, Mulder... Bob zostaje zatrudniony w Groom Lake w celu wykonywania bardzo ograniczonych, konkretnych czynności nad akceleratorem. Gdy uświadomił sobie o co chodzi, chciał pokazać "latające spodki" swoim kumplom na zewnątrz bazy i podczas jednej z takich wypraw został przyłapany. W tym momencie, można rzec - Lazar wdepnął w gówno i mógłby iść za kratki za wyjawienie informacji, które były ściśle tajne. Ale - jak długo Bob obstaje przy swojej głupawej wersji o latających spodkach - tak długo jest bezpieczny. Jeśli powie prawdę ryzykuje nie tylko więzienie, ale także traci popularność, przyjaciół, którzy uświadomiwszy sobie, że grali w filmie sci-fi Boba przez cały ten czas, pewnie szczęśliwi by nie byli...

NIE WIEM dokładnie i na pewno, że promienie cząstkowe były używane w Groom Lake lecz osobiście uważam (nie bez podstaw), że jest to wysoce prawdopodobne. Rozmawiałem z "kimś", komu ufam. Ten "ktoś" powiedział mi, że: "nie było żadnych latających spodków w Groom Lake, ale były urządzenia do tworzenia promieni cząstkowych". Powiedział także, iż widział to urządzenie. Było ono umieszczone w czymś, co przypominało długi i szeroki rów przykrywany ciężką pokrywą, która odsuwała się podczas nocnych prób. W czasie testów niebo musiało być puste.

Tak więc, gdzie podziały się wszystkie latające świetliste kule? Może był to pomysł, który nie wypalił? Może nie mogli z tym zrobić czego chcieli? A może urządzenie przeszło testy i czeka na "specjalne okazje"? Nie widziano już później dziwnych, połyskujących różnymi kolorami kul nad Groom Lake.

Najlepsze z tego wszystkiego jest to, że tak naprawdę nie chciałbym, żeby to było prawdą. Szczerze lubię ideę istnienia latających dysków nad Groom Lake. Są one bardziej interesujące, niż brednie w stylu high-tech. Chociaż ciągle są jeszcze do wyjaśnienia (przynajmniej dla mnie) dziwne metaliczne obiekty latające w pobliżu Groom Lake. Promieni cząstkowych nie da się "podciągnąć" pod płaskie, metaliczne obiekty.

Jednakże promienie protonowe można alternatywnie potraktować jako wyjaśnienie latających spodków w przypadku wielu obserwacji, zwłaszcza jeżeli założymy, że nie było żadnych latających dysków w Area 51.

A morał z tego taki (dziewczynki i chłopcy):

Możesz ukryć program, ale nie ukryjesz fizyki.

Licznik